Wyprawa na księżyc. „Artemis” – recenzja
Pisanie książek się nie opłaca. Kto tam z tego wyżyje? Nie masz wyrobionego nazwiska, broń Boże jesteś debiutantem i już wszyscy krzywo na ciebie patrzą. Wydawca załamuje ręce, recenzenci kręcą nosem, a czytelnicy omijają szerokim łukiem. Co począć – trudne początki. Aż tu nagle pojawia się taki Andy Weir, informatyk zbzikowany na punkcie kosmosu i pokazuje, że można zagiąć wydawców, że self-publishing to czasem najlepszy wybór i że naprawdę warto być wytrwałym. Jak to zrobił? Napisał „Marsjanina”, według The Wall Street Journal „najczystsze” science fiction od lat.
O tym, jak to z Czerwoną Planetą było
„Marsjanin” nie był pierwszym dziełem Weira. Taka powieść nie wyskakuje nagle jak królik z kapelusza. Informatyk pisał od lat. Szlifował swój warsztat pisarski i poszerzał wiedzę. Swoje teksty publikował na własnej stronie internetowej. Nie miał za grosz szczęścia do wydawców. Powieść o zagubionym na Marsie astronaucie (nad którą pracował długo i pieczołowicie) też zamieścił na swojej stronie. Dopiero za namowami fanów-czytelników zdecydował się udostępnić ją w wersji na Amazon Kindle za 99 centów (nie można było ustawić niższej kwoty).
Wkrótce lista bestsellerów Amazona należała do „Marsjanina”. W trzy miesiące sprzedano 35 tysięcy egzemplarzy. (Dla przykładu obecnie średniej wielkości wydawcy w Polsce decydują się często na nakłady książek papierowych wysokości około 3 tysięcy, tak by nie ryzykować strat z powodu niesprzedanych, zalegających w magazynach powieści. Dopiero po około roku, czasem szybciej, jeśli rzecz się dobrze sprzedaje, planują podobny dodruk). Nagle oczy wydawców zwróciły się w stronę Andy’ego Weira. W 2013 r. prawa do książki zakupiło wydawnictwo Crown, rok później „Marsjanin” ukazał się w wersji papierowej. Szybko zadebiutował też w innych krajach. Wypatrzyło go nawet Hollywood.
Czy jest sens pisać o czym jest „Marsjanin”? Chyba każdy kojarzy astronautę walczącego o przetrwanie na czerwonej planecie, Marka Watney’a? No właśnie. Przejdźmy więc do „Artemis”, najnowszej powieści pisarza. :)
Artemis – recenzja
Druga książka Weira (napisana dość szybko) ukazała się w Polsce całkiem niedawno, bo 22 listopada, nakładem nakładem Wydawnictwa Akurat (imprint Wydawnictwa Muza). To szalona historia przygodowa rozgrywająca się w mieście na księżycu, tytułowym „Artemis”. W pierwszoplanowej roli pisarz obsadził młodziutką przemytniczkę Jasmine „Jazz” Bashara, która zna się (nie tylko) na spawaniu, fizyce i mechanice, a ryzyko w podejrzanych interesach jest w stanie przełknąć za odpowiednio duży plik banknotów. Co ją przekonało do zejścia na kryminalną ścieżkę? Bieda panie, bieda. Życie na księżycu to nie bajka.
Jazz mieszka w klitce, którą można porównać do trumny (nie da się w niej stanąć), oblewa ważny egzamin zawodowy, który mógłby jej pomóc finansowo i jest skłócona z ojcem. Choć bystra i inteligenta, to jakoś nie ma szczęścia. Aż pewnego dnia dostaje propozycję misji prawie niemożliwej, ale za to niezwykle opłacalnej. Od tego miejsca akcja pędzi na złamanie karku.
Na okładce książki pojawiły się pełne nonszalancji słowa: „Ta powieść jest skazana na to, żeby powtórzyć sukces „Marsjanina”. No cóż to się może udać i życzę wszystkiego dobrego Jazz Bashar, ale do Marka Watney’a jej daleko. Nie ma co uciekać od porównań obu książek, ale gdy pozna się ich treść, to od razu widać, że to trochę, hm… jak w boksie. Ten sam sport, ale inna waga. „Marsjanin” to powiedzmy waga średnia, a „Artemis” kogucia. Najnowsza powieść Weira jest po prostu lżejsza, napisana w luźnym, przygodowym tonie. W „Marsjaninie” było jednak poważniej, bardziej refleksyjnie. Na Srebrnym Globie rządzi sensacja, czytelniczy lubiący ambitne s-f nie znajdą raczej w „Artemis” materiału do przemyśleń.
Autor dużo miejsca poświęca na techniczne i naukowe detale, ale zachowuje zdrowy umiar (zabrakło mi go w „Marsjaninie”). Właściwie wizja księżycowego miasta, to najbardziej dopracowany element tej książki, jego najmocniejszy atut (jak to się będzie wspaniale oglądało na ekranie!). Najsłabszym ogniem książki są natomiast bohaterowie – małe papierowe figurki, trudne do odróżnienia. Niestety. Choć kalejdoskop postaci jest imponujący, wyraźnie robiony według klucza poprawności politycznej (Azjaci, Ukraińcy, muzułmanie, homoseksualiści, Kenijczycy jako księżycowi potentaci, Latynosi), to wszyscy oni są zaledwie naszkicowani, brak im charakteru, odrębności.
Księżycowe miasto w skrócie
Żeby nie wchodzić w detale i nie psuć Wam zabawy spoilerami ujmę to krótko.
Plusy:
- szybka akcja, jak na lekką przygodówkę przystało
- paliwo dla szarych komórek (budowa księżycowego miasta, co się stanie gdy połączymy wodór z tlenem, jaki jest produkt uboczny procesu wytwarzania aluminium i inne fizyczno-techniczne dodatki, które wywołają uśmiech u niejednego geeka i nerda)
- kosmiczna tematyka, czyli urozmaicenie (nawet nie pamiętam kiedy i czy w ogóle czytałam książkę z akcją na księżycu)
- bohaterka, która nie roni łez do poduszki tylko działa!
- wizja pisarza, ma gość i wiedzę, i wyobraźnię
- już czekam na film! Ta książka jest wręcz stworzona by ją zekranizowano (podobno Andy Weir od początku pisania wiedział, że powieść będzie zekranizowana ; prawa do jej sfilmowania zakupiło już studio 20th Century Fox.
- zamknięcie akcji w jednym tomie (czasami mam przesyt trylogii, które teraz dominują na rynku). W tym przypadku jeden tom w zupełności wystarczy.
Minusy:
- brak dobrze nakreślonych, pogłębionych psychologicznie postaci
- Jazz to blada kopia Marka Watney’a, nie polubiłam jej tak mocno jakbym chciała, ani mnie ziębi, ani grzeje, nie wczułam się w jej przygodę.
- nie było ciśnienia, nie zarwałam nocy, bo chciałam wiedzieć, co będzie dalej (co w sumie nie było takie złe – wyspałam się)
- „Artemis” jest bardziej rozbudowanym scenariuszem niż rozbudowaną powieścią
Podsumowując:
Miła przygodówka z oryginalnym tłem (no kurcze, księżycowe miasto!) i bohaterką-przemytniczką. Rzecz lekka, odprężająca, pełna geekowskiego uroku, aczkolwiek zupełnie inna niż „Marsjanin”. Dla części czytelników może się okazać zbyt powierzchowna. Murowany hit kinowy (przynajmniej w dniu premiery ;) ).
Okładki wydań koreańskich.
Andy Weir w Johnson Space Center, 2015 r.